Siłą napędową Garbicz Festivalu są ludzie. Bo są nie do zatrzymania

Garbicz Festival 2019 zamknął się słodkim akcentem. Gdy ostatecznie i nieodwołalnie wyłączono muzykę, a rozbawieni goście domagali się by DJ’e grali dalej, organizatorzy musieli powiedzieć stop. Ktoś jednak wpadł na kapitalny pomysł i smutnych festiwalowiczów poczęstowano… truskawkami. Tak na osłodę, że rozstajemy się na rok. Uwielbiam tę kreatywność „Garbiczersów” – mała rzecz, a cieszy. Fajnie, że ktoś o tym pomyślał.

Festiwal w Garbiczu pięknie wypada na zdjęciach. Jest jak kolorowa pocztówka, której treścią są roześmiani ludzie, dobra zabawa, wszechobecna radość i cudowna unikalna przyroda. Na żadnym innym festiwalu na świecie nie ma takiej symbiozy człowieka z naturą. Dobrze wkomponowane leśne scenografie i podświetlone drzewa są najlepszym dowodem na to, że można poprawić i lepiej wyeksponować to, co wcześniej zostało już naturalnie stworzone. Widać to na efektownych zdjęciach.
Ale gdzieś w tle, na drugim planie tych kolorowych pocztówek, tam gdzie już nie słuchać muzyki, istnieje inny festiwal. Festiwal ludzi, którzy za nim stoją. Nie kreatorów imprezowej mody, nie tych, którzy wybierają muzykę, tworzą sceny, dają twórczy, artystyczny, unikalny kontent. Mam na myśli tę armię „ludzi-mrówek”, tych od czarnej roboty, bez których Garbicz Festival by nie istniał. Ich praca jest nie do przecenienia, są dla festiwalowiczów anonimowi i takimi nadal pozostaną. Nawet jeśli na potrzeby tego tekstu trochę ich zdekonspirujemy. Ale tylko trochę, tylko tyle ile potrzeba.

Dla mnie – jako rzecznika prasowego – festiwal zaczyna się zawsze kilka miesięcy wcześniej. A gdy w niego wchodzę to i tak robota przy nim trwa już od dawna. „Mróweczki” już działają. Przygotowania – z roku na rok – są coraz dłuższe i coraz bardziej szczegółowe. Trzeba wyciągnąć wnioski z poprzedniej edycji, poprawić wszystko co się da poprawić, poszukać lepszych, efektywniejszych rozwiązań. Roboty jest od groma, ale nikt się nie skarży. Każdy zna specyfikę tej pracy i mam wrażenie, że każdy docenia ten dreszcz, kiedy festiwal jest tuż, tuż.

Im bliżej do początku imprezy, tym bardziej sprawy się piętrzą, komplikują i ciągle ich przybywa. Wygląda to jak odśnieżanie przed domem, kiedy dookoła trwa wielka burza śnieżna. Jak jedno zamieciesz, coś następnego się od razu pojawia. W festiwalowym biurze robotę dzielnie ogarniają dziewczyny. Niby praca taka jak u księgowych, ale zupełnie inna – jak na wojennym froncie. Co chwila ktoś przychodzi i zawraca głowę, odrywa od pracy, przynosi nowy temat, swój problem, który chce mieć natychmiast rozwiązany. Tuż przed festiwalem śpi się mniej, pracuje więcej. Więc nawet nikogo nie zdziwiło gdy jedna z koleżanek w biurze, w środku dnia powiedziała: – Dobra, idę się trochę przespać.
I rzeczywiście poszła 15 metrów dalej i położyła się na pompowanym materacu. Naciągnęła na głowę kołdrę, tak by nie było świata słychać, bo wyspać się w tym ruchliwym miejscu, to jak próbować się przespać na kolejowym dworcu wielkiego miasta. Ale zmęczenie robi swoje, udaje się złapać krótką, regeneracyjną drzemkę. I wrócić do zadań. Fajne i dzielne mamy te dziewczyny.
A jak jesteśmy już przy kobietach, to trzeba powiedzieć kilka słów o Izie. Wulkan energii – jak trzeba na koparkę wsiądzie, albo do rowu kopanego pod kanalizację wskoczy. Mknie przez festiwal swoim niebieskim Fordem Rangerem niczym kowboj przez prerię. Izka to mocna kobieta – zupełnie jak z amerykańskich westernów, w których baba z charakterem wyrzuca podpitych facetów przez obrotowe drzwi saloonu. I jeszcze żegna ich kopniakiem w tyłek. Nie wiem czy nasza Izka też by się była w stanie do tego posunąć, ale nikt tego na własnej skórze nie chce sprawdzać. Wiemy, że ma gołębie serce, ale jak ją kto wkurzy, to… nie daj Boże. Dba o swoich ludzi, ale i egzekwować potrafi. No, ktoś przecież musi trzymać to wesołe towarzystwo w ryzach, żeby się to wszystko nie rozlazło i żeby robota była zrobiona.
Nad całością spraw czuwa Mariusz, który wykonuje pracę dyrektora festiwalu, choć oficjalnie tak się to nie nazywa (nie wiedzieć zresztą czemu). I tak wszyscy wiedzą, że do niego chodzi się po ważne decyzję. Ludzie pytają go wszystko, od totalnych pierdół, po sprawy zasadnicze. A ja słucham z boku i zawsze się dziwie, że ten facet w tym festiwalowym „teleturnieju” zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Jego dzień się niemal nie kończy – jak zresztą wielu na tym festiwalu. To nie klasyczny dyrektor, który z gabinetu wydaje polecenia. Można go spotkać jak pomaga rozwiązać gardłowy dla funkcjonowania imprezy problem przy kasach, gdzie ludzie doładowują swoją festiwalową walutę, a po chwili spotkać go w biurze jak sam, na kolanach, montuje router do wzmocnienia sygnału internetowego. Ogarnia wszystko, czasem tylko łapiemy się na czymś, że był jeszcze jeden temat, ale doba ma tylko 24 godziny. Wtedy Mariusz mówi: „No cóż, klasyczny… nieogar”. Czyli temat nie ogarnięty. Na szczęście to wyjątki i kwestie, które można było zrobić, ale i bez nich świat się nie zawali.

Ten festiwalowy świat na pewno zawaliłby się bez Zibiego na rondzie, gdzie przed bramą festiwalu zawracają autokary. Tam prawdopodobieństwo korka jest olbrzymie. W dniu przyjazdów rozbawiony tłum wylewa się z pojazdów i w przypływie radości nikt nie zwraca uwagi, że blokuje drogę samochodom. Kierowcy też lubią stanąć tak, jak podpowiada im fantazja. Wtedy do akcji wkracza Zibi. Kieruje ruchem jak zawodowiec. Przeprasza, prosi, naciska, robi groźne miny, perswaduje i ma anielską cierpliwość. Do kogo nie trafi słowem, przemówi posturą. A że to kawał chłopa, z gołym torsem i tatuażem na bicepsie, to robi wrażenie. Znają go wszyscy. Wiedzą, że to ktoś ważny, bo na wjeździe podejmuje ważne decyzje, ale przez to, że łazi w krótkich bawarskich spodenkach, a czasem nawet boso, nikt by nie przypuszczał, że to współwłaściciel festiwalu. Ktoś, kto woli się spalać w boju, na pierwszej linii frontu, niż w zaciszu gabinetów. To rondo, gdzie parkuje wojskowego quada to jego żywioł. Tam się realizuje. Czasem tylko pójdzie odsapnąć pod płotem, usiąść na bryczce przy, której co prawda nie ma koni, ale jemu jakoś zawsze udaje się tam doładować nową porcją energii.

Ten festiwal to dla mnie migające obrazki. Widzę jak Dawid zbija mi z drewna małe tablice ogłoszeniowe na plakaty informujące o Uniwersytecie Garbicza, jak przez festiwal mknie angielskim vanem „Ziętuś” z wnuczkiem Kubą, z którą stanowią nierozłączną parę – jak dwaj policjanci w amerykańskich kryminałach, albo jak Aurelia przywozi obiadek na rondo dla swojego „księciunia”. I dziewczyny z Polskiej Kuchni, oddane sprawie festiwalu jak mało kto. Bliźniaczki, których – ze wstydem przyznać to muszę – nadal nie rozpoznaję, która jest którą.
A przecież jeszcze są dwie panie Krystyny, pan Janek „złota rączka” i inni. Muszą mi wybaczyć, bo wszystkich tych ludzi dobrej woli i dobrej roboty z imienia tu nie opiszę. Jest jest ich mnóstwo. I każdy jest ważny i potrzebny.

Na koniec jeszcze jeden obrazek. Okna domu, w którym w Garbiczu czasowo mieszkam (u pana Antka – też niezły oryginał) wychodzą na ulicę. Ta ulica bardzo ożywa gdy zaczyna się festiwal.
Przez okno, siedząc przy komputerze, codziennie patrzę jak sąsiedzi z przeciwka siadają na schodach białego domku z błękitnymi drzwiami i oglądają bieg wydarzeń na ulicy, którą ludzie płyną jak rzeka.
Dla moich sąsiadów, ten świat na drodze przed domem jest jak… telewizor. Tu się dużo dzieje: ktoś przejedzie, ktoś zamacha ręką, ktoś zagada. Obok zaparkuje samochód z fantazyjnie ubranymi ludźmi. Najbardziej odważni zaczną rozbijać na dziko namiot tuż przy ulicy. Zaraz go zresztą będą zwijać, bo przecież stawianie go tutaj jest raz, że zabronione, a dwa, że kompletnie bez sensu, no ale jednak jest to jakiś spektakl, który można podziwiać siedząc na schodach własnego domu. Świat na tej ulicy jest jak jeden, wielki kolorowy cyrk, który właśnie przyjechał pod nasze okna. Widzę go ja, widzą go moi sąsiedzi. To mój Garbicz. Ja już wyjechałem, oni tam pozostali. Mam ich w pamięci.
Wrócę za rok. Pewnie znów sąsiedzi bedą siedzieć przed domem a Iza, Mariusz, Zibi i cała kupa innych ludzi uwijać się, żeby jeszcze raz się udało. Zmęczą się, ale będą cholernie zadowoleni i dumni, że znów zrobili ten festiwal. I wiem, szczególnie po tym roku, że tych ludzi nie da się złamać, nie da się ich zatrzymać. Mają swoją tajemnicę – gigantyczne źródło energii.
To źródło nazywa się Garbicz Festival.

Dariusz Tuzimek
Rzecznik prasowy Garbicz Festival

NA ZDJĘCIACH
U góry: Truskawkowy poczęstunek
U dołu:
1. widok na sąsiadów oglądających świat, który do nich właśnie przyjechał
2. turniej ping-ponga na jedej z festiwalowych scen
3. Polish Kitchen – tu jak widać ludzie staja na głowach